Strony

29 grudnia 2023

Wspomnienia z kuźnickiej szkoły (1965-1973) p. Leszka Dubisa

 

Drużyna harcerska 1959/1960Przybyłek, Grzesiek , Kowalczyk , Kalachurski, ?, Kiełb,  ostatni w szeregu Michał Krzak. Druzynę Zuchów w latach 1967-1971 prowadziła p. Leokadia Leokadia Przybył z domu Dębska

Wspomnienie

Do kuźnickiej szkoły uczęszczałem w latach 1965-1973.  Mama przyprowadziła mnie pod „gmach” szkoły i pozostawiła. Zaraz zjawili się moi  koledzy i zaprowadzili mnie  do szkoły. Ustawiliśmy się klasami, wszyscy odświętnie ubrani. Odbył się uroczysty apel. O czym mówił dyrektor szkoły  mgr Tadeusz Nalepa,  na skutek emocji, niewiele do wystraszonego pierwszaka trafiało. Zapamiętałem, że moim wychowawcą jest pani Maria Nalepa. Po apelu dostaliśmy karteczki z tygodniowym planem zajęć. 

W oczach pierwszoklasisty szkoła wydawała się ogromna, sale duże. Przed szkołą boisko, bieżnia i skocznia. Obok boiska pod egzotycznymi drzewami „parasolami” ławki.

Rano o godz.7.30 słychać było donośny odgłos „dzwonu”. To woźny, pan Józef Wieczorek walił w pustą butlę po jakimś gazie. Donośny odgłos był słyszalny daleko. Wychodziliśmy więc do szkoły, każdy ubrany w obowiązkowy granatowy mundurek z białym kołnierzykiem, z tornistrem na plecach i obowiązkowym drugim śniadaniem. Sprawdzanie czystości kołnierzyków, rąk, drugiego śniadania i chusteczek było dla nas rzeczą oczywistą.

 W pierwszej klasie było nas dziesięcioro, do drugiej zdało dziewięcioro. Drugoroczność była wówczas rzeczą dość częstą, więc rotacje w następnych klasach nikogo mocno nie dziwiły. Lekcje religii prowadzone przez księdza odbywały się poza szkołą, w domach prywatnych.

Otrzymywaliśmy odrębne świadectwa z tego przedmiotu. Za przewinienia stosowane były rożne kary, w tym i kary cielesne (pociąganie za uszy, „Łapki”- uderzanie linijką, piórnikiem, w starszych klasach nawet drewnianym cyrklem).

 Jednak najbardziej swe przewinienie pamiętał winowajca, który musiał przynieść urwaną przez siebie witkę. Problem polegał na tym, że zbyt łamliwa zastępowana była następną, a zbyt gruba dawała się delikwentowi solidnie we znaki. Były też kary specyficzne. 

Pamiętam jak mój najlepszy kolega (nie pamiętam już za co?) musiał zimą siedzieć na gorącym piecu kaflowym. Po kilku minutach miał już tak wygrzana część ciała, gdzie kończą się nogi, a zaczyna tułów, że przyznał się do winy. Nie zapomnę jak pan Franciszek Grzesiek zdenerwowany naszą niewiedzą kazał nam na komendę szybko wchodzić pod ławki, a następnie na nich siedzieć. Po kilku komendach :Na  ławki, pod ławki szukać” i znów „Na ławki pod  ławki szukać” każdy z nas miał kilka guzów. Byłem w tej dogodnej  sytuacji , że w klasie byłem najmniejszy i ten rodzaj szukania wiedzy był dla mnie najłaskawszy. Szkoła to nie tylko kary nawet „siedzenie po kozie” po lekcjach w ciemnym „kantorku” pod schodami miło się dziś wspomina.

    W szkole istniał chór prowadzony przez pana dyrektora Kazimierza Nalepę. Był to człowiek nietuzinkowy. Wszystkim imponował m.in. tym, że potrafił grać na skrzypcach, pianinie, znał bardzo dobrze język niemiecki, był świetnie wysportowany. Interesował się przeszłością naszej miejscowości, pisał wiersze - po prostu człowiek Renesansu.     

Pewnego dnia do naszej szkoły zawitał redaktor Polskiego Radia pan Henryk Sytner. Wchodził on w skład zespołu redagującego audycje dla Rozgłośni Harcerskiej. Jak trafił do naszej szkoły?- tego jedynie mogę się domyślać, domysły pozostawmy na później. 

Wszystko go interesowało, między innymi praca 35. Drużyny Harcerskiej im. Tadeusza Kościuszki. Nic dziwnego,  mieliśmy się czym pochwalić. O choćby praca naszego kółka fotograficznego. Prowadził je pan Bolesław Olek. Uczył nas- na czym polega praca fotografa?, jak fotografować?, jakim sprzętem?, z  jakich materiałów fotograficznych korzystać, aby uzyskać jak najlepszy efekt końcowy? Praca w ciemni fotograficznej bardzo nas pochłaniała. 

Redaktor  namawiał nas abyśmy spróbowali i wzięli udział w organizowanym przez Polskie Radio  konkursie „Od dwóch kółek do pięciu”. Po upływie pewnego czasu usłyszeliśmy w radio na czym polega ten konkurs. (Był to okres olbrzymiej popularności ”Wyścigu Pokoju” Ryszarda Szurkowskiego i naszej drużyny kolarskiej).Wzięliśmy w nim udział. Opracowaliśmy trasę wycieczki rowerowej, którą pokonaliśmy na naszych rowerach. Po jej zakończeniu opisaliśmy jak wyglądała, co nas spotkało podczas jej trwania, dokumentując jej przebieg w najciekawszy sposób. Dokumentacja została przesłana do Polskiego Radia. Jakież było nasze zdziwienie i zarazem radość, gdy dowiedzieliśmy się, że znaleźliśmy się wśród szczęśliwców, czyli tych, których  prace zostały wybrane spośród wielu nadesłanych. 

    Ja i Zbyszek Dzięcielski otrzymaliśmy główną wygraną tj. wycieczkę rowerową po NRD, rower KORMORAN  oraz ubrania jakie otrzymywali sportowcy w tamtych czasach. Sponsorem  była firma ROMET. Naszym zadaniem było testowanie nowego typu roweru z przerzutkami. Pojechaliśmy do Warszawy, gdzie spotkaliśmy się z pozostałymi szczęściarzami. Następnie PKP do Szklarskiej Poręby. Tam po aklimatyzacji i kilkudniowym treningu już jako zgrana paczka pojechaliśmy do NRD. Pokonując  kilometr po kilometrze na rowerach, poznawaliśmy najciekawsze miejsca leżące na terenie Saksonii.

Były to dla mnie niezapomniane chwile. Kolejny etap to powrót do Warszawy - odwiedziny Polskiego Radia, wywiady, pożegnanie kolegów i koleżanek. Ostatni etap to powrót do domu ( z Ostrzeszowa do Kuźnicy Grabowskiej wracaliśmy rowerami).

Dziś, gdy zbliżają się wakacje, a w Trójce redaktor H. Sytner ogłasza kolejny konkurs (tym razem zatytułowany „Wakacje na dwóch kółkach”), przypominają mi się te wspaniałe chwile sprzed prawe czterdziestu lat.

 Obecnie będąc nauczycielem i absolwentem Politechniki Wrocławskiej oraz Uniwersytetu Wrocławskiego stwierdzam, że istniejący wówczas system oświaty w szkole podstawowej wszechstronnie przygotowywał nas do następnego etapu edukacji. Poziom nauczania, według mnie, był bardzo wysoki. Nie rozpieszczano nas dobrymi ocenami. Uczeń miał duży szacunek do nauczycieli, a nauczyciel był dla nas wzorem i autorytetem.

Z  mojego  rocznika troje z dziesięciu uczniów rozpoczynających naukę w Szkole Podstawowej w Kuźnicy Grabowskiej ukończyło studia. Podobnie wyglądała sytuacja w innych rocznikach.

Wspomnienia spisane w 2010

14 grudnia 2023

Wspomnienia szkolne (1953-1960) p. Stanisława Jasiaka



W latach 1953-1960 byłem uczniem Szkoły Podstawowej w Kuźnicy Grabowskiej, którą często wspominam w samych superlatywach. Dopiero po upływie dłuższego czasu doceniłem prestiż i zaangażowanie szkoły w edukację uczniów poniekąd mało rozgarniętych, zakompleksionych, ze względu na czasy, jak i miejsce urodzenia, z dala od miasta, cywilizacji, bez prądu i żadnych mediów. 

W tamtych czasach rodzice najczęściej traktowali swoje dzieci jako siłę roboczą do pomocy w gospodarstwie, a szkołę to tak bardziej jako zło konieczne,  a przynajmniej odrabianie lekcji w ostatniej kolejności, po pracy. Na pomoc w nauce ze strony rodziców też nie można było liczyć, bo mało wykształceni. Uczęszczali do szkoły maksymalnie dwa lata. Mimo że w tak trudnych czasach przyszło dorastać, to szkoła, a przede wszystkim grono nauczycielskie starało się za wszelką cenę wyprowadzić nas na ludzi z perspektywą podstawowej wiedzy potrzebnej do życia.

    W roku 1953 zacząłem chodzić do pierwszej klasy, która liczyła 22 uczniów,a wychowawcą naszym był pan Grzesiek Franciszek. Całe grono pedagogiczne liczyło cztery osoby.  Kierownikiem szkoły był mgr Nalepa Kazimierz, jego żona, Maria, zastępcą i ostatnim nauczycielem Pepsiński Stanisław. W młodszych klasach wszyscy uczyli różnych przedmiotów, natomiast czym wyżej, to były już specjalizacje, a ostatnie klasy to przeważnie uczył pan Nalepa. Do niego należały w klasach szóstych i siódmych, język polskim i matematyka, tu musiało być perfekt. Pani Nalepowa odpowiadała za biologię, śpiew i prace ręczne. Panu Pepsińskiemu przydzielono geografię i chemię, a pan Grzesiek uczył fizyki i historii. Pamiętam ten szacunek uczniów do nauczycieli, przejęcie się rolą i staranność w nauce. Uczniowie przejmowali się tym, co nauczyciele mówili lub zadawali do nauki . 

      Nasza szkoła była piękna i zadbana. Mieściła się w dworku szlacheckim, należącym przed II wojną do Karola Oxnera.  Jego zięciem został prof. Marian Falski, autor pierwszego Elementarza w okresie międzywojennym. Na dziedzińcu przed dworkiem było bardzo dużo miejsca przeznaczonego na boisko do piłki ręcznej i miejsce na wszelkie zgrupowania.

Cały dworek okalały piękne aleje wysadzane drzewami egzotycznymi, głogi, rajskie jabłuszka i inne nieznane nam drzewa. Z tyłu dworku znajdował się pokaźny sad i ogródek działkowy.  Piątą klasę podzielono na pary i każda miała wyznaczoną grządkę do uprawy. Tam pod nadzorem pani od botaniki sadzono różne warzywa we współzawodnictwie, komu ładniejsze urosną.  Do uczniów należało je pielić i podlewać.  

Pamiętam jak z botaniki mieliśmy posadzić na gaziku w szklance fasolę i obserwować, jak kiełkuje. Przyjemnie było oglądać efekt, gdy roślinka wypuściła dorodne listki.  Na innych lekcjach przeprowadzaliśmy doświadczenia takie jak: półkule magdeburskie, elektroskop, opiłki żelaza w polu magnetycznym, ćwiczenia z rozszerzalności cieplnej metali, zachowanie bimetali, reakcje chemiczne w zasadach i kwasach, podgrzewanie różnych tlenków metali i otrzymywanie wodoru, reakcje soli i śniegu powodującą przymarzanie mokrej szklanki do podłoża.

Ćwiczenia takie były bardzo istotne dla danej lekcji i nie mogło zabraknąć jakiegoś odczynnika chemicznego do doświadczenia. Na zajęciach z nauki o człowieku mieliśmy rozmaite pasożyty ludzkie zalane w formalinie, jak również szkielety kostne. Na geografii i historii dysponowaliśmy wszystkimi mapami historycznymi, fizycznymi i politycznymi (około 30sztuk w formacie 2m x 1,30m). 

Najlepiej, co pamiętam, to przybory do gimnastyki, a było chyba wszystko, co można sobie wymarzyć. Na boisku, przy szkole stała równoważnia około 1,50 m nad ziemią, brama do zawieszania lin około 4 m wysokości, gdzie podczas ćwiczeń należało się wspiąć na linie tak wysoko. Obok drążek mocowany na różnych wysokościach, do wymyków i podciągania; opodal piaskownica do skoków w dal, trójskoków i skoków wzwyż. 

Salę gimnastyczną mieliśmy po wyniesieniu stolików lekcyjnych do szklarni. Wnosiliśmy wówczas sprzęt gimnastyczny. Cała jedna ściana zajmowała zamontowane na stałe drabinki, a my wnosiliśmy skrzynie, materace, kozła, ławeczki, kijki i na tym sprzęcie odbywały się ćwiczenia z wychowania fizycznego. Szkoła posiadała tzw. Kącik sportowy wyposażony w najrozmaitszy sprzęt sportowy: sanki, narty, łyżwy, piłki do nogi, ręcznej, do palanta, tenisa stołowego, siatkę do siatkówki, dyski, kije do palanta. Za ten kącik odpowiadał jeden uczeń z siódmej klasy i można było wypożyczyć sprzęt zimowy na niedzielę lub dowolny dzień za 1 zł. Pieniądze te kierownik przeznaczał na zakup nowego sprzętu. Niejednokrotnie trzeba było zrobić zrzutkę z kolegą, aby wychodziło taniej, a wtedy mieliśmy łyżwy lub narty na zmianę i chodziliśmy na staw bądź górki leśne. Najczęściej na boisku graliśmy w piłkę ręczną - szczypiorniaka. Kiedy odbywały się zawody międzyszkolne, to Kuźnica zawsze wygrywała. Tak samo działo się z chórem. Gdzie nie występowaliśmy, otrzymywaliśmy pierwsze miejsca. Chór stanowił zespół mieszany dziewczyn i chłopców wybranych z klas piątych, szóstych i siódmych, składał się z około 20 osób. Wybrani byli podzieleni na trzy głosy, w zależności od skali głosu oraz zaawansowanej mutacji. Pan Nalepa jako instrumentu prowadzącego używał skrzypiec i stroików ustnych, aby podać nam tonację, od której mieliśmy rozpocząć śpiew. Nie odbyła się żadna akademia ani większa uroczystość szkolna bez występu naszego chóru, bo efekt naszego śpiewania wypadał imponująco. Niektóre melodie powtarzały się często, lecz one efektownie wychodziły w śpiewaniu na głosy. 

Kierownik wkładał wiele serca i zaangażowania w prowadzenie tego chóru; to był jego konik. Ile razy oberwało się od niego smyczkiem w głowę, jeżeli ktoś nie uważał albo sfałszował. Miałem zaszczyt osobiście być w tym chórze solistą pierwszego głosu. Lekcje chórku odbywały się oprócz lekcji śpiewu, a niezdolnych do śpiewania zatrudniano w tym czasie do prac porządkowych wokół szkoły. Zawsze czekały na nich wytyczone prace do wykonania w tym czasie. Co mocniejszych chłopców kierowano do hydroforni i tam pompowali wodę do zbiorników zamontowanych na strychu. Och, jaką mieli radość, gdy ukazała się woda na dachu po ich napełnieniu, bo resztę czasu mogli wykorzystać na grę w piłkę. Wody używano w ładnej wyłożonej płytkami łazience, dostępnej tylko dla nauczycieli, a uczniowie chodzili do latryn, wybudowanych na tyłach szkoły. Miały one 4 stanowiska męskie i 4 damskie bez dostępu bieżącej wody. Dojście do tego obiektu znajdowało się z dwóch stron, tak więc oddzielnie dla dziewczyn i chłopców. 

Na pracach ręcznych uczono nas cerowania, haftowania, prowadzenia prac gospodarczych wokół szkoły. W jednym pomieszczeniu usytuowano stolarnię wyposażoną w sprzęt stolarski tylko mechaniczny ze względu na brak prądu. Tam pobieraliśmy naukę, jak wykonać karmniki i budki lęgowe dla ptaków, jak oprawić sztyle do różnych narzędzi czy wycinać otwory w deskach, a nawet dłutem i piłką włosową wystrugać kompletny strug stolarski. 

Oprócz planowych lekcji mieliśmy Szkolny Klub Sportowy (zbiórki odbywały się w godzinach popołudniowych, gdzie szlifowaliśmy zdolności sportowe lub gry zespołowe w szczypiorniaka, dwa ognie, piłkę  nożną. Dlatego na spartakiadach międzyszkolnych Kuźnica brylowała we wszystkich dyscyplinach. 

Także po lekcjach dominowała organizacja harcerska zuchów i harcerzy. Na zdobywanie poszczególnych dyscyplin - sprawności trzeba było zasłużyć. Prowadzeniem dodatkowych działań zajmował się przede wszystkim kierownik szkoły. On miał czas biegać z nami po lesie, tropić nawzajem poszczególne grupy, organizować jakieś nocne podchody np. należało sprawdzić, co tam jest zawieszone na ostatnim drzewie w sadzie, a opodal siedział ktoś w krzakach i chrząkał, wtedy droga powrotna trwała okamgnienie.

      W karnawale kierownik organizował nam zabawę taneczną przy patefonie. Kazał ładnie się ubrać, zamówił oranżady. Uczył nas tańczyć w parach i odpowiedniego zachowania wobec partnerki. Kiedy zatańczył ze swoją żoną walca, to wydawało mi się, że to wprost niemożliwe, aby tak mieć zgodne kroki i taki szyk. Wtedy zamarzyło mi się, ach, gdybym ja potrafił tak zatańczyć. 

Na wszelkie akademie, a zwłaszcza pierwszomajowe pan Nalepa uczył nas tańczyć krakowiaka, a także recytacji solowych i grupowych lub śmiesznych skeczów, za co zbieraliśmy rzęsiste brawa

        W samej  szkole panowała dyscyplina i porządek, a kierownik miał posłuch i szacunek ponad wszystkich. Lekcje zaczynały się apelem porannym na głównym holu, gdzie w ciągu 15 minut poruszane były wszystkie sprawy organizacyjne, sprawdzano czystość uczniów jak i ubioru, butów, chusteczek. Pan Nalepa przekazał nam najciekawsze wiadomości radiowe bo w domu, to nikt jeszcze radia nie miał. Jeśli ktoś podpadł lub rozrabiał, to miał karę do odrobienia na dużej przerwie. Niejednokrotnie po kilku stawało na holu, dostali taborety w ręce i musieli je trzymać nad głową. Z upływem czasu stawały się coraz cięższe a dziesięć minut należało wytrzymać. Raz zdarzyła się wpadka. Chłopaki poszli do sadu za szkołą na świeże orzechy włoskie. Kierownik dopatrzył się tego po zielonych skorupkach, a następnego dnia na apelu wyciągnął z szeregu tych, co mieli brązowe palce i skierował ich do taboretów. Dowód okazał się prosty, bo oprócz placu szkolnego orzechy nigdzie nie rosły. W pobliżu szkoły rosły głogi i rajskie jabłka, ale szlaban był i musieliśmy to uszanować. 

        Pod koniec roku szkolnego odbywały się egzaminy, zwłaszcza w siódmej klasie. W tym czasie na terenie szkoły obowiązywał bezwzględny spokój. Od samej bramy wejściowej z ulicy istniały wywieszone kartki z napisem: ,, Cisza - egzaminy”. Pamiętam do dziś jakie to miało znaczenie psychologiczne. Do naszej szkoły przyjeżdżało przeważnie raz w roku kino objazdowe. Prądu jeszcze nie było, więc na zewnątrz szkoły włączono agregat prądotwórczy i tak mogliśmy oglądać film na naszym poziomie

      W klasie szóstej i siódmej specjalny nacisk kładziono na język polski i matematykę. Prowadził te lekcje sam Kierownik. Z matematyką radziłem sobie dobrze, jak jeszcze jeden uczeń z mojej klasy. Z języka polskiego też nam kierownik nie odpuszczał ani ortografii, ani gramatyki. ,,Pana Tadeusza ” to nam przeczytał osobiście bo wiedział, że nikt by tego dobrze nie zrozumiał. Oczywiście Inwokację, Koncert Jankiela i Koncert Wojskiego na pamięć, co pamiętam nawet do dziś. Tak w ogóle, to mieliśmy zadawane dużo tekstów wierszy na pamięć.

Pod koniec siódmej klasy musieliśmy napisać podanie do dalszej szkoły. Ja napisałem do Szkoły Łączności w Poznaniu na dział radiowo-telewizyjny no i okazało się, że nie otrzymałem promocji. Powtarzałem siódmą klasę i ponownie startowałem na ten kierunek. Kierownik dobrze wiedział, że to mi ułatwi zdanie egzaminów. Dopiero po egzaminach wstępnych w Poznaniu mogłem docenić poziom naszej szkoły w Kuźnicy.

Okazało się, że na dwa tysiące zdających egzamin, dwustu przyjęto w tym i mnie. Zrozumiałem właśnie dlaczego powtarzałem siódmą klasę i nie żałowałem tego posunięcia.  Przez cały czas żyło mi się łatwiej. Po podjęciu pracy, jako radiotechnik, miałem wielką satysfakcję naprawić w szkole telewizor. 

Wracałem też miło do szkoły po poradę do kierownika. Dostałem od niego dwa tomy wierszy, które pisał na różne tematy, a te o charakterze miłosnym, to sobie odpisałem, żeby szpanować w listach do dziewczyn. Taki list zaczynał się ładnym wierszem na jakiś temat, a było w czym wybierać. 

Tak w ogóle z naszej szkoły kto chciał się dalej uczyć to miał szansę i drogę otwartą. Już nawet z mojej klasy dwóch kolegów [ p. Krzak, p. Gumiński]  zostało lekarzami, inni pokończyli szkoły w różnych kierunkach i jak mi wiadomo, to nikt nie miał problemów dostać się do jakiejkolwiek szkoły. Naprawdę niewielki procent uczniów z mojej klasy zostało w domu na gospodarstwie, jednak w późniejszym czasie kończyli Szkołę Rolniczą.  

Wielką stratą dla naszej szkoły było przeniesienie kierownika mgr K. Nalepy do Ostrzeszowa na dyrektora Liceum Ogólnokształcącego. W dniu jego pogrzebu żegnały go tłumy byłych i obecnych uczniów. Zawsze pozostanie w mojej pamięci.

Wspomnienia opracowane w 2010


4 grudnia 2023

Akt urodzenia Eugeniusza Zygmunta Różyckiego



AU nr 32 / 1908 rok
Działo się w Glinianach 09/22.04.1908 roku o godz. 9 rano. Stawił się osobiście: Zygmunt Różycki, aptekarz, zamieszkały w mieście Terny charkowskiej guberni, w obecności świadków: Michała Dębskiego, 46 lat i Józefa Puławskiego, 20 lat i okazał nam dziecię męskiej płci oświadczając, że ono urodzone w mieście Terny charkowskiej guberni 11/24.07.1907 roku o godz. 10 rano, od prawowitej jego żony Wandy Różyckiej urodzonej Benit. Dziecięciu temu przy chrzcie świętym, sprawowanym dzisiaj, dano imiona: Eugeniusz Zygmunt, a chrzestnymi jego byli: Aleksander Różycki i Regina Kwiatkowska. Akt ten oświadczającym przeczytany, przez ojca nowo narodzonego, świadków i Nas podpisany. ks. St.Kwiatkowski