Strony

5 maja 2020

Leon Nalepa - Moje wspomnienia z tajnego nauczania


(Leon Nalepa trzeci od prawej w dolnym rzędzie)
zakończenie roku szkolnego Kuźnicy Grabowskiej - 1972)

Poniżej prezentuje wspomnienia śp. Leona Nalepy (1896-1985), wieloletniego kierownika szkoły w Kraszewicach a także nauczyciela szkoły w Kuźnicy Grabowskiej. Przedstawiam czytelnikowi tekst w całości z oryginalnym tytułem autora (opr. Jerzy Krzywaźnia).     

I.      Dwie wojny światowe i dwa okresy tajnego nauczania.
Cofając się myślą wstecz, widzę jak na ekranie obrazy z mego życia, z odległej już w czasie przeszłości. Wśród tych okresów są takie, które szczególnie wybijają się na pierwsze miejsca w tłumu wspomnień. Jeśli chodzi o życie nauczyciela, a tym więcej takiego, który patrzy w przeszłość z perspektywy przeszło półwiekowej pracy, retrospekcja jest o tyle interesująca i pożyteczna, że staje się przyczynkiem do dziejów oświaty polskiej, że ukazuje, w jakich warunkach przyszło pracować nauczycielem mego pokolenia ; pracować tak, by godnie spełniać zaszczytne zadania ich zawodu.
    Do charakterystycznych moich wspomnień, które zawsze mnie wzruszają, należą okresy tajnego nauczania w chwilach przełomowych dla naszego bytu narodowego i państwowego.
    Jestem nauczycielem, który sam początki wiedzy pobierał w tajnej szkółce pod zaborem rosyjskim, bowiem w mojej rodzinnej wiosce nie było oficjalnej szkoły. A potem przyszło mi dwukrotnie organizować tajne nauczanie: w okresie pierwszej wojny światowej w latach 1914-1917 oraz podczas okupacji hitlerowskiej.  
             
 II. Rozmowa z książką
    Oczywiście-w okresie pierwszej wojny światowej nie byłem jeszcze nauczycielem; byłem uczniem, któremu przerwano naukę. Po wybuchu wojny żyłem przy rodzicach, z którymi pracowałem w zapadłej wsi. Jesienią 1914 roku mieszkańcy rodzinnych Przywór wówczas powiat wieluński - zwrócili się do mnie z propozycją, abym uczył czytać i pisać ich dzieci. Z oferty niniejszej skorzystałem z tym większą ochotą, że miałem już po za sobą próby nauczania: jako uczeń szkoły elementarnej w Czastarach często musiałem zastępować nauczyciela, któremu nieraz zdarzało się chodzenie na polowania lub handlowania sągami drewna opałowego. Mające więc już takie doświadczenie „pedagogiczne’’, chętnie rozpocząłem nauczanie kilkorga dzieci przy dwóch większych stołach w chłopskiej izbie. Jednak dzieci tych stale przybywało i w końcu doszło do trzydziestki: trzeba było pomyśleć o urządzeniu izby lekcyjnej. Rodzice dali mi do dyspozycji jedno pomieszczenie i deski z grubej topoli, a mój starszy brat pomógł wykonać prowizoryczne ławki i izba lekcyjna była gotowa. Uczyłem od rana do wieczora-z przerwą obiadową. Pewnego razu podczas takiej przerwy udałem się do kuźni sąsiada. Stamtąd ujrzałem, jak w podwórze rodziców wjeżdża na tęgich koniach dwóch niemieckich żandarmów. Wyszła do nich mój najstarsza siostra, która wyjeżdżała na sezonowe roboty do Niemiec, dzięki czemu rozumiała pytania owych żandarmów, którzy nie schodząc z koni, pytali, czy tu jest szkoła i gdzie jest nauczyciel. Otrzymali kłamliwą lecz sprytną odpowiedź, więc machnęli ręką i odjechali, a ja uczyłem dalej.
W parę tygodni później z sąsiedniej wioski Nalepa przybyła do mnie delegacja dorosłej młodzieży z prośbą, aby ich również uczyć. W ciągu dnia uczyłem dzieci w  Przyworach, zaś wieczorami młodzież w Nalepie, gdzie zawsze raczono mnie kolacją. Pracowałem przynajmniej dziesięć godzin dziennie i bardzo późno wracałem. W roku 1917 Rada Regencyjna przejęła szkolnictwo w swe ręce zaczęto otwierać szkoły i przyjmować nauczycieli, ale tylko takich, którzy mieli cztery klasy gimnazjum, a ja takiego wykształcenia nie miałem. Chcąc za wszelką cenę zostać nauczycielem, przerwałem nauczanie innych, a zacząłem sam uczyć się, korzystając z korepetycji prof. Rogoziańskiego, który mieszkał w Mieleszynie. Był on nauczycielem Gimnazjum Realnego w Wieluniu i uczył matematyki. Jego siostra uczyła mnie języka polskiego, francuskiego i niemieckiego. W ten sposób opanowałem materiał programowy klasy czwartej. Uzyskałem wymagane wykształcenie, otrzymałem posadę nauczyciela w 1919 roku.
 Z pierwszego, nielegalnego okresu nauczania zapisałem wspomnienie, które zaliczam do najprzyjemniejszych w życiu; pracując już na etacie nauczycielskim, na krańcu powiatu wieluńskiego w Kraszewicach, odwiedzałem niekiedy rodzinną wioskę. Pewnego razu w czasie takich odwiedzin zgłosił się do mnie sąsiad, Franek O., młodszy ode mnie o cztery lata uściskawszy i ucałowawszy dawnego swego nauczyciela, dziękował za naukę twierdząc, że nawet został podoficerem, a obecnie objąwszy po rodzicach gospodarstwo, nigdy nie rozstaje się z książką, z którą-jak mówił-„nauczałem go rozmawiać”. Franek O. był wzorowym rolnikiem i aktywnym działaczem kółka rolniczego, dążąc uparcie do przeobrażenia wsi polskiej.
Oczywiście nie sposób pisać o losach wszystkich moich uczniów tajnej szkoły z okresu z pierwszej wojny światowej. Wiem, że po odzyskaniu niepodległości większość z nich wyemigrowała z rodzinnej wsi, chwytające się różnych, dostępnych dla nich zawodów. Czasem spotykałem się z nimi; trudno było ich poznać, sami się więc przypominali ... Serdeczny uścisk dłoni, wspomnienia wspólnej, rzetelnej pracy, choć wykonywanej przeze mnie na zasadzie intuicji pedagogiczno-metodycznej. I to była najwyższa nagroda za włożony trud.
III. Parawan z jedwabników
W okresie między wojennym, a właściwie od 1921 roku do wybuchu II wojny światowej byłem kierownikiem siedmioklasowej szkoły powszechnej w Kraszewicach. Tutaj pracowałem w bardzo ciężkich warunkach, gdyż sale szkolne mieściły się czterech różnych punktach rozrzuconych po wsi. Rozpocząłem budowlę szkoły. Zaczęło się od wypalania cegły w piecach polowych. Właśnie w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku podpalono je...
Wybuch wojny, panika, ucieczka przed najeźdźcą.
            Uciekaliśmy z synem Kazimierzem pod Warszawę; reszta rodziny ukrywała się w leśnej osadzie pod Sieradzem. Trzeba było wracać.
Po powrocie z ucieczki-pod koniec września-na ścianach domów ukazały się ogłoszenia, którymi okupant wzywał wszystkich, aby wracali na dawniej zajmowane stanowiska. Polecano również otwierać szkoły i uczyć dzieci-
z wykluczeniem historii i geografii. A więc rozpoczęła się nauka. Zamiast siedmiu-zgłosiło się-tylko trzech nauczycieli. Po kilku dniach pierwsza wizytacja: trzech żandarmów i tłumaczy. Sprawdzili czystość dzieci. Zapytali, czy mam kogoś z rodziny w Reichu. Poszli. Odetchnęliśmy z ulgą. Ale po kilku tygodniach szkołę rozwiązano, a w parę dni później przybył do mnie komendant żandarmerii z tłumaczem i zastrzegł, abym nie ważył się uczyć dzieci, gdyż za to grozi obóz karny.
W następnym roku znów uruchomiono szkołę w Kraszewicach, ale nauczanie w niej powierzono nauczycielowi R.Z., który przed wojną ożenił się z córką miejscowego Niemca, a następnie podpisał Volkslistę. Dla jego rodziny musiałem opuścić zajmowane dotąd służbowe mieszkanie. Po paru tygodniach szkołę znów rozwiązano, gdyż Greiser  wydał zarządzenie, aby dzieci polskich w ogóle nie uczono. Nauczyciela Volksdeutscha przeniesiono do miejscowości, gdzie były dzieci pochodzenia niemieckiego. Mnie z rodziną pozwolono wrócić do budynku szkolnego, a to dzięki temu, że przed wojną na działce szkolnej posadziłem kilka set drzewek morwy, co dała mi możność sezonowego prowadzenia hodowli jedwabników. Prócz tego zajmowałem się pszczelarstwem i ogrodnictwem. I właśnie hodowla jedwabników stała się podstawą tego, że unikałem wysiedlenia lub wywiezienia do obozu koncentracyjnego, ze pozostałem w swoim środowisku.
Nastąpiły masowe wysiedlenia kraszewickich rodzin rolniczych. Na ich ojcowiznach osiedlano Niemców z Besarabii. Drobnych rolników zostawiano na miejscu, ale panował wśród nich ustawiczny lęk i niepewność jutra. W rozmowach z nimi zauważyłem niebywały dotąd patriotyzm; wszyscy żyli wielką żądzą jakichś pocieszających.
       I tak zaczęło się tajne nasłuchiwania polskojęzycznych audycji z Zachodu i wymiana podziemnej prasy, co stało się podstawą wiarygodnych informacji politycznych. Znałem osobiście trzech miejscowych Volksdeutschów, którzy w wielkiej tajemnicy przekazywali mi wiadomości o planach okupanta względem miejscowej ludności, a ja z kolei dawałem-komu trzeba-ostrzeżenia.
Największą dla mnie przykrością był widok polskich dzieci pozbawionych nauki. Dlatego też w rozmowach z rodzicami zachęcałem do uczenia swych synów i córek. Ponieważ udało mi się uchronić od zagłady bibliotekę szkolna i własną, wypożyczałem dyskretnie książki niektórym dzieciom. Kiedy nakłaniałem rodziców do nauczenia swych dzieci, niektórzy prosili mnie o podjęcie się takiego zdania. Wówczas zobowiązywałem ich do ścisłej tajemnicy i umawiałem się, gdzie i kiedy prowadzone będzie tajne nauczanie. Nauka odbywała się albo w rodzicielskich domach, albo też dzieci zgłaszały się do mojego mieszkania. Jeżeli przychodziłem do uczniów, umawiałem się z góry, jaki będzie fikcyjny cel mego przybycia-na wypadek, gdyby mnie tam zastali żandarmi.
      Tak wyglądało indywidualnie nauczanie w terenie. Niezależnie od tego codziennie przychodziły do mojego mieszkania po dwie grupki złożone z kilkorga dzieci - ze starannie ukrytymi podręcznikami , w czym zakazywały one duże pomysłowości i sprytu.
Jeżeli to były dzieci młodsze, umawiałem się z nimi, że gdyby ukazali się żandarmi, natychmiast miały w umówionym miejscu ukryć zeszyty i książki , a natychmiast zająć się wraz z moją córeczką zabawkami, które zawsze były przygotowane. Natomiast grupy starszych dzieci były poinstruowane , że w razie ukazania się wroga liśćmi morwy karmić żarłoczne gąsienice jedwabników. Stała się więc hodowla jedwabników niejako parawanem tajemnej szkółki, a szyld „SETDENRAUPENZUCHT” usprawiedliwiał obecność pomagających w niej dzieci.
Podczas nauczania w domach rodzicielskich musiałem strzec się przed niemieckim listonoszem, który bacznie mnie obserwował, dlatego zmieniłem często godziny mych spotkań z uczniami, aby uniknąć ewentualnego przyłapania mnie na nauczeniu.
      Wśród rodziców, których dzieci korzystały z tajnego nauczania, znalazło się również dwóch Volksdeutschów. Z początku odnosiłem się do nich z dużą rezerwą i obawą, ale gdy zapewnili, że Volkslistę podpisali li tylko dla ratowania swych sklepów przed zabraniem przez Niemców, a córki swe chcą wychować na Polki, zgodziłem się. Jeden z nich płacił mi aż 80 marek miesięcznie, argumentując dość wysokie wynagrodzenie tym, że ja znajduję się z rodziną w ciężkich warunkach materialnych, a jemu powodzi się dobrze, więc może mi pomóc. Było to dla mnie nieco upokarzające, ale utrzymywanie sześcioosobowej rodziny też było ważne. Po rocznej nauce jeden z tych pseudo - Niemców, który za cenę sklepu wyrzekł się narodowości polskiej, zgłosił się do mnie i oświadczył, że córki na lekcje już przysyłać nie może, gdyż komendant żandarmerii dowiedział się, że niemiecki obywatel posyła córkę na naukę do polskiego nauczyciela i kategorycznie zabronił mu tego.
     Faktem zdemaskowania mnie przez wroga byłem przerażony i liczyłem się z najgorszymi konsekwencjami. Jednak ojciec mej byłej uczennicy zapewnił mnie, że komendant dowiedział się tylko o nauczaniu jego córki. A ponieważ obaj oni żyją w przyjaźni, nic nie może mi grozić. W każdym razie zdwoiłem środki ostrożności. Kiedyś w moim mieszkaniu odbywała się nauka strasznej grupy. Nagle przed domem stanęła bryczka, a z niej wyszli żandarmi w towarzystwie komisarza gminy. Było to w okresie hodowli jedwabników. –Dzieci, do jedwabników! – rzuciłem hasło: uczniowie natychmiast zaczęli obrywać z naciętych gałęzi liście i rzucać je gąsienicom, ja zaś szybko usunąłem szkolne przybory z dużego stołu. Żandarmi przybyli właśnie obejrzeć jedwabniki. Podobało im się, że w tej pracy pomagają im dzieci. Obejrzeli i pojechali, a ja wróciłem z uczniami do przerwanej lekcji. Moi okupacyjni absolwenci wyrośli wkrótce po wyzwoleniu na świetnych lekarzy, inżynierów, oficerów......
Wielu z nich okazuje mi do dziś swą wdzięczną pamięć.
      21 stycznia 1945 roku na rynek w Kraszewicach wjechały dwa radzieckie czołgi  -wyzwolenie. Od pierwszego dnia wolności byłem czynny społecznie. To ja mianowałem pierwszego komendanta tymczasowej, ochotniczej milicji obywatelskiej  i pełniłem obowiązki przewodniczącego gminnej rady. Wkrótce udało mi się uruchomić oficjalną szkołę dla wszystkich dzieci. Było to trudne zadanie : brakowało kwalifikowanych nauczycieli, a po Niemcach została tylko jedna umeblowana izba lekcyjna. Jednak przy gorliwej pomocy rodziców udało się pokonać wszystkie trudności i wszystkie dzieci przystąpiły do nauki z nadzwyczajnym zapałem.
      Analizując i porównując tajne nauczanie w dwóch okresach: podczas I wojny światowej i w czasie okupacji, stwierdzić obiektywnie muszę, że pierwsze nauczanie w zapadłej wsi, gdzie nigdy jeszcze nie było szkoły, gdzie niepodzielnie panował analfabetyzm, dało większe efekty: nauka odbywało się masowo i bez specjalnych przeszkód ze strony zaborcy, a ja – chociaż nie miałem wtedy jeszcze pedagogicznego przygotowania, nauczyłem wielu Franków ‘’rozmawiania z książką”.
W czasie drugiej wojny światowej byłem już wykwalifikowanym i doświadczonym nauczycielem z przeszło dwudziestoletnią praktyką. Jednak warunki, w jakich się żyło i pracowało, nie mogły dać satysfakcji.
     Jednak sam fakt, że uczyłem kilkadziesięcioro dzieci, że zachęcałem wielokrotnie do samodzielnej nauki i upowszechniałem czytelnictwo polskiej książki, że byłem informatorem i doradcą miejscowego społeczeństwa oraz moja uprzednia praca kierownika szkoły w dwudziestoleciu – dały mi wielki zaufania na progu Polski Ludowej, kiedy to wybrano mnie na pierwszego przewodniczącego gminnej rady narodowej. Wszystko to świadczy o tym, że okres niewoli hitlerowskiej jako polski nauczyciel spędziłem pożytecznie i godnie. Swego zawodu nigdy nie zdradziłem i byłem mu wierny przez ponad pół wieku, zaś mój starszy syn i najstarszy wnuk są też nauczycielami.
                                                                                                                    Leon Nalepa